czwartek, 14 kwietnia 2016

Renata Kosin "Tajemnice Luizy Bein"


Jako osoba pochodząca z Elbląga, sporo podróżująca po Polsce, zainteresowana historią i zabytkami darzę sympatią pałace z terenów dawnych Prus Wschodnich (ostatnio przez pracę magisterską o jednym z nich trochę mniejszą ;)). Do tego z przyjemnością sięgam po lektury z tajemnicami rodzinnymi w tle i zagadkami do rozwiązania. Pewnie dlatego kiedyś w moim spisie książek na przyszłość wylądowały Tajemnice Luizy Bein. Przyznam szczerze, że było to na tyle dawno, że kiedy wypatrzyłam ten tytuł na bibliotecznej półce w ogóle nie pamiętałam co i jak. Tak więc miło się zdziwiłam.
            A historia jest taka. W warmińskim miasteczku podczas prac archeologicznych na klasztornym cmentarzu odkryto ciało młodej kobiety i dziecka. Wszystko wskazuje na to, że ciało należy do Luizy Bein, XIX-wiecznej właścicielki pałacu, który znajduje się w miasteczku. Nie zgadza się tylko jedna rzecz – wszystkie źródła podają, że kobieta miała jedno dziecko, które dożyło starości. Klara, mieszkanka Wartemborka i studentka dziennikarstwa postanawia rozwiązać tę zagadkę, tym bardziej ją interesującą, że w pewnym stopniu dotyczącą jej rodziny. W tym celu udaje się do Szwajcarii gdzie mieszka ostatni potomek rodu Beinów. Kiedy w końcu przekonała Alexa do współpracy sprawa okazuje się bardziej skomplikowana i niebezpieczna niż przypuszczali.
            Nie powiem, przyjemnie mi się czytało te Tajemnice Luizy Bein. Znalazłabym co prawda kilka elementów, do których mogłabym się przyczepić jako mało prawdopodobne albo nieprzemyślane na przykład wtedy kiedy Klara z Alexem są w muzeum zamkowym i oglądają jeden z eksponatów, a po wyjściu z zamku dziewczyna ciągnie Alexa do innego muzeum żeby pokazać mu coś jeszcze z myślą, że za długo z tym zwlekała. Kiedy jednak Alex krzyczy na nią, że powinna pokazać mu to wcześniej, Klara stwierdza, że wpadła na to chwilę wcześniej podczas wizyty na zamku. Albo zegarmistrz od pokoleń, który nie zorientował się co kryje zegar-pamiątka rodzinna, która od zawsze wisi u niego na ścianie…
            Sama zagadka rodziny Beinów jest dość ciekawa. Pewnych elementów nie było trudno się domyślić, ale złożenie tego w całość nie było takie łatwe. Wciągnęłam się w lekturę na tyle, że cały czas chodziłam z książką w torebce i podczytywałam w każdej wolnej chwili z niecierpliwością przerzucając strony.
            No i jest jeszcze jedna rzecz, która wkurzała mnie od pierwszej do ostatniej strony. WARTEMBORK! O matko, wkurzało mnie to tak strasznie, że aż krzyczeć mi się chciało normalnie! Ja rozumiem, że kiedy była mowa o pałacu w czasach Luizy autorka używała niemieckiej nazwy, która wtedy obowiązywała. Ale po cholerę używała jej w opisie wydarzeń współczesnych? A skoro już tak bardzo woli Wartembork od Barczewa, to dlaczego Olsztyn nie jest Allensteinem, a Gietrzwałd Dietrichwaldem (niechby chociaż były w tych historycznych fragmentach)!? Gdzie tu jakaś konsekwencja?
            Kiedy mowa o literaturze czysto rozrywkowej historyczne zagadki z przeszłości plasują się u mnie dość wysoko. Tutaj podziałał trochę sentyment związany z (mniej lub bardziej) moimi terenami więc miło mi się to czytało. Myślę, że fanom tego typu literatury Tajemnice Luizy Bein powinna przypaść do gustu. Na pewno za jakiś czas sięgnę po nową powieść Renaty Kosin bo ta dostarczyła mi sporo rozrywki. Gdyby tylko nie ten Wartembork… ;)


Renata Kosin Tajemnice Luziy Bein, Nasza Księgarnia, s. 519

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz